Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

jakby był powiadomiony o jego przygodach. — Mój kuzyn, Mongajłło, pisał do mnie jeszcze przed dwoma miesiącami, prosząc dla pana o pracę.
— Ach, tak! — bąknął. — Nie mogłem wcześniej.
— Mogę panu zaofiarować skromną posadę biuro wą. Podobno jest pan zdolnym buchalterem. Właśnie, wakuje u mnie taka posada. Na początek, trzysta zło tych miesięcznie. Tylko.
Zapewne, nie dodawał, że prosi Marlicza, aby nie robił takich głupstw, jak w banku Kuzunowa.
Marlicz podziękował. Rozumiał doskonale, że szyb kie otrzymanie posady będącej taką rzadkością w obecnych czasach, zawdzięczał wyłącznie Mongajle. Dlatego też, rzucił nieśmiałe pytanie:
— Czy pan Mongajłło już powrócił do Polski?
— Jeszcze nie! — zabrzmiała odpowiedź. — Ale o ile wiem, powraca w najbliższych dniach.
Odtąd rozpoczęła się szara, monotonna, biurowa praca, którą starał się spełniać jaknajlepiej. Jakże różna ona była od poprzedniego „świetnego“ życia, ale nie to bolało Marlicza. Dręczyło go, że nie mógł ustalić, gdzie przebywa Tamara, a gdy kilkakrotnie, zmie niwszy głos, zatelefonował do banku Kuzunowa, odpowiadano mu, że pan dyrektor jeszcze nie przyjechał z zagranicy.
Długo tam bawili. Obawiali się, widocznie, Marli cza i pragnęli, żeby uspokoił się i zapomniał.
Zapomniał?
Czyż to było możliwe.
Teraz dzielił swój czas między biuro i dom. Natomiast namiętnie począł czytywać gazety.
Wreszcie, któregoś dnia odnalazł wiadomość, któ rej tak szukał. Aż drżała mu ręka, trzymająca pismo,