Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

sadowiąc w fotelu kresowca. — Panu zawdzięczam moją posadę!
Ten sapnął, popatrzył z zadowoleniem na Marli cza, po czym zaczął prawić:
— A ja tam z początku, kotusik, za granicą nie pokoiłem się o ciebie. Nie pisałeś. Nie ładnie, kotusik. Dopiero jak Jedlicki doniósł, żeś do niego się zgłosił i pracujesz, uspokoiłem się... Toć, ja naprawdę cię lu bię, kotusik... Może więcej, niż lubię... Prawie, uważam za syna... Dwa razy wyrwałem cię śmierci.
Ton starego rozczulił Marlicza.
— No, tak... — szepnął — Pojedynek, a później...
— Ze szponów tej diablicy! — z nienawiścią dokończył Mongajłło. — Ona każdego doprowadzi do zguby. Nie wróżę szczęścia Kuzunowowi. Czytałeś, wzięli ślub...
Jerzy skinął głową. Nie nadmieniał nic o Panopu losie, gdyż nie miał ochoty wtajemniczać starego w historię z naszyjnikiem. Tymczasem Mongajłło mówił dalej:
— Niezadługo wrócą do Polski, Cóż, chyba nie bardzo cię to wzrusza? Zapomniałeś o niej? Po tych krzywdach, jakie ci wyrządziła, ostatnim byłbyś draniem, żebyś choć na dnie serca pozostawił zresztą uczucia dla tej istoty.
Odwrócił się gwałtownie do okna.
— Pewnie! — bąknął.
— Doskonale! — pochwalił go Mongajłło który nie dostrzegł tego ruchu — Chyba przejdziesz teraz obojętnie obok niej i nawet na nią się nie popatrzysz. Szczególniej, że ja coś ciekawego powiedziałbym kotusik, tobie.
— Cóż takiego?
— No, to nie odwracaj się ode mnie i nie uda-