Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.

Wydało mu się tylko, że w głębi uliczki miga jakiś niewyraźny cień. Lecz nie... Pomylił się...
Na palcach, niczym złoczyńca podkradł się do ogródka i przesadził sztachety. Trawa stłumiła odgłos kroków. Prześlizgnął się do oświetlonego okna i wspiął się na mur. Okno było lekko uchylone, a dzięki niedomkniętej sztorze mógł nietylko widzieć ale i słyszeć wszystko.
W luksusowo urządzonym salonie znajdowali się mężczyzna i kobieta. Ci, których spodziewał się ujrzeć. Tamara i Kuzunow. Widocznie zamierzali udać się na spoczynek, bo Tamara miała na sobie lekki szlafrok, a Kuzunow był ubrany w piżamę.
Z całej siły, do krwi zagryzł wargi, aby nie krzyknąć głośno.
Sam nie myślał, że takie wrażenie wywrze na nim widok Tamary.
Przez te kilka miesięcy nie zmieniła się prawie. Przeciwnie jeszcze wypiękniała. Wszak wolna była teraz od trosk i obaw o przyszłość, a na jej twarzy rysowało się zadowolenie. Również Kuzunow miał rozpromienioną minę, a całe jego zachowanie się świadczyło, iż mimo poważnego wieku, pragnął udawać przy swej żonie zakochanego młodzieńca.
Siedział obok niej na kanapie, objąwszy ją ramieniem i raz po raz jego usta zbliżały się do jej policzka:
— Najdroższa!.. — dobiegał Marlicza jego przyciszony namiętny szept.
Marlicz czuł że gotuje się w nim krew. Wyjął browning z kieszeni i odsunął bezpiecznik. Nie długo będzie pieścił ten wstrętny starzec tę, która tyle razy spoczywała w jego ramionach. Wystarczy trochę więcej uchylić okno, a następnie wycelować przez