sy. Skądciś biegli przechodnie na miejsce wypadku, a w oknie obok Kuzunowa, ukazała się Tamara.
— Ktoś strzelał? Kogoś zabił? — wymówiła, nie mogąc dobrze rozróżnić sylwetki Marlicza w mroku.
— Przeklęta! — ryknął, patrząc z nienawiścią w jej kierunku i w tejże chwili poczuł, że raz na zaw sze zagasło w nim wszystko. — To jeszcze jedna twoja ofiara! Czyż nie lepiej było, żebyś ty, zamiast niej poniosła śmierć?
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ale, Stella, na szczęście nie umarła i rana okaza ła się niezbyt głęboka. Sama historia nie nabrała roz głosu, dzięki staraniom jej ojca, Jedlickiego — no i Kuzunowa. Oficjalne tłumaczenie brzmiało, że powra cając z przechadzki Aleją Róż, poczęli oglądać browning i strzał nastąpił przypadkowo. Jakie znaczenie posiadał wykrzyknik Marlicza, tego nie zrozumiał żaden z podnieconych świadków tragicznego wypad ku.
Tylko Tamara i Kuzunow domyślili się o co cho dzi. Dlatego też, nazajutrz bankier błagał Mongajłłę, aby ten coś wymyślił, aby na przyszłość zabezpieczyć się od podobnych „nocnych wizyt“ Marlicza, gdyż o swych przypuszczeniach nie miał ochoty mel dować policji w obawie skandalu.
— To będzie zbyteczne! — odparł na to krótko kresowiec.
— Jakto zbyteczne? — zdziwił się bankier.
— Marlicz napewno, nie napadnie na ciebie wię cej, kotusik! Ani na panią Tamarę.. Możecie, nawet otrzeć się o niego na ulicy...
Kuzunow nic nie zrozumiał, ale Mongajłło wie dział, co mówił.