jakieś podniesione głosy, a gdy Marlicz spojrzał w tym kierunku, zobaczył tam jakiegoś awanturujące go się mężczyznę. Był to może pięćdziesięcioleci, szpakowaty, chudy jegomość o zniszczonej, zapew ne od pijaństwa twarzy, w wytartym ubraniu, błysz czących niesamowicie oczach i nerwowych ruchach, który coś zawzięcie tłumaczył gospodarzowi, stojące mu za bufetem. Widać było, że siłą wdarł się na sa lę, gdyż w pobliżu stało paru kelnerów, jakby zamie rzając go z niej usunąć.
— A ja wam gaworiu (powiadam) — wykrzy kiwał po rosyjsku — dieńgi budut u mienia... (bę dę miał pieniążki).
— Niestety! — dość szorstko odrzekł gospodarz — Na „budut“ (będą) nie możemy kredytować pa nu rotmistrzowi...
— A mało ja u was przepił?
— Kiedy to było? — A jeszcze więcej pan nam jest winien! Najlepiej pan zrobi, jak zaraz wyjdzie, bo nie skredytujemy, ani za grosz.
— Jej Bohu! (Na Boga)! Do wieczora... Takaja kucza dienieg budiet! (kupę pieniędzy będę miał) — szeroko rozstawił ręce — Nu, choziajin? (Więc gospodarzu).
— Nie mogę....
Marlicz domyślił się łatwo, że awanturujący się musi być byłym rosyjskim oficerem, nałogowym al koholikiem, żebrzącym niemal o kieliszek wódki u go spodarza. Nie zdziwił go ten obrazek, gdyż podob nych wykolejeńców łatwo spotkać można wszędzie, a słowa Mongajłły potwierdziły te spostrzeżenia całko wicie.
— Ot, do czego prowadzi wódka! — wyrzekł sentencjonalnie, jakby zapomniawszy, że sam łyknął
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.