Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc czego pan właściwie chce? — zapytał zlekka zniecierpliwiony.
— Czego ja chcę? Jak ja stoczyłem się na dno, niech i ona stoczy się na dno... Wot, kak... — wyko nał ruch, jakgdyby coś łamał gwałtownie. — Albo, niech się tarza u moich nóg... Nie chce być moją żoną, to będzie niczyją! Rozmyśliłem się, nie od dam nikomu tych papierów! Niech wie, że jest w mo jej władzy i że zawsze mogę ją zniszczyć! Schowaj pan te pieniądze przeklęte! — znów tknął z wściekło ścią kciukiem w kierunku banknotów.
Marlicz pośpiesznie schował je do kieszeni. Więc, cała jego misja skończyła się fiaskiem i Drangiel, pod wpływem pijaństwa, wolał zemstę, niż pieniądze...
— A czy nie lepiejby było — usiłował jeszcze załagodzić sytuację — całą sprawę załatwić tak, jak początkowo było ułożone z dyrektorem?
— Nie! — twarz pijanego nabierała dzikiego, nie przyjemnego wyrazu.
— Dlaczego? Skoro dyrektor znajduje się w po siadaniu papierów...
— Ha — ha — ha... — Ale ja ich się wyzbędę raz na zawsze. Nie będzie Kuzunowa, będzie inny... Nie chcę... — Nie choczu, ponimajesz? Zresztą, dla czego tak nalegasz? — Może umówiłeś się z nią, że by je zniszczyć po drodze... — Toć, ja ciebie nie znam wcale...
Oskarżenie to, rzucone przez pijanego było tak nie oczekiwane, a bliskie prawdy, że Marlicz poczerwie niał gwałtownie. Czyżby Drangiel intuicyjnie odgadł wszystko?
— Panie!
— A...! — ryknął tamten. — Czerwienisz się? Do brze trafiłem! Nie choczu z toboj rozgowariwat!