Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tamaro! — zapytywał. — Czy ty naprawdę mnie kochasz? Zależy ci na mnie?
— Jakże możesz o to zapytywać? — uśmiechała się, a tylko jej powieki o niezwykle długich rzęsach, przezornie zakrywały zielone oczy, istne oczy drapież nika. — Czyż inaczej znajdowałbyś się przy mym boku? I nie nazywaj mnie Tamarą... Dla ciebie, jam Mara... — Twoja Mara!
Długi pocałunek złączył ich usta.
Tamara była teraz całkowicie spokojna i pewna o Marlicza. A tam w piecu papiery, te papiery, o które tak lękała się, zamieniły się w kupkę popiołu. Nawet ten popiół został starannie porozrzucany i wszelki ślad przeszłości zaginął.
Tylko...
Kiedy Marlicz, o czwartej rano opuszczał pokój Tamary, spotkała go pewna przygoda, o ile to wogó le przygodą nazwać można. Tuż koło jej numeru nat knął się na Mongajłłę. Starszy pan, nie mogąc zapew ne zasnąć po zbyt obfitej kolacji i zmuszony do pew nych dyskretnych wizyt w nocy, kroczył naprzeciw w szlafroku.
— Kotusik! — zawołał, ujrzawszy Marlicza ze zwykłą sobie rubasznością. — Wiem gdzieś ty mi przepadł. Szukam ciebie cały wieczór, bo nudziło mi się, staremu... — Nigdzie znaleźć cię nie mogłem... Te raz rozumiem! Winszuję, Kotusik — Winszuję..
— Czegoż pan mi winszuje? — zapytał, niezbyt uprzejmie, podrażniony niedyskrecją starego.
— Fiu... fiu! — zagwizdał Mongajłło, mrużąc oko. — Taka kobieta... Pani Malska! — Dobrze przyj rzałem się jej wczoraj, Kotusik, kiedy wchodził do swego numeru. A nawet zapytałem się służącej o nazwisko... Toć to Venus! Ty, o czwartej od niej?