Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

Tylko...
Choć Marlicz zdążył już przywyknąć do pełnych podziwu, lub pożądliwych spojrzeń, jakiemi mężczyźni w miejscach publicznych obrzucali Tamarę, niektó re z tych spojrzeń uderzyły go mocno.
Właśnie dla tego, że malował się w nich i nie podziw i nie pożądanie, a raczej jakaś ironia.
Co to znaczyło? Czyżby, znano tu Tamarę i po przedni jej pobyt zaznaczył się jakim skandalem. Że posiadała znajomych, nie ulegało wątpliwości, gdyż kilku panów już ukłoniło jej się na ulicy. Ukłony ich jednak znamionował całkowity szacunek.
Chyba, wydało mu się, lecz, tegoż dnia, gdy szedł obok Tamary na promenadzie, spotkała go jeszcze dziwniejsza przygoda.
Z tyłu, posłyszał zupełnie wyraźnie, rzucone po francusku zdanie:
— Tiens! Piękna przyjaciółka Panopulosa znowu zawitała do Nizzy! Że też miała odwagę?!
Marlicz obejrzał się momentalnie.
Szło za nim dwóch eleganckich, młodych ludzi i doznał wrażenia, że spoglądają drwiąco na Tamarę. Ale, kiedy zmierzył ich ostro, wnet odwrócili głowy i ściśle ustalić nie było można, czy słowa ich tyczyły się Tamary, czy też przystojnej i szykownej osóbki, która mijała ich w tej chwili.
— Maro! — zapytał wzburzony, podczac gdy jej uwagi uszła ta cała scena. — Czy ty znasz jakiegoś Pa nopulosa?
Przystanęła i, zbladła.
— Panopulosa? — powtórzyła, zaskoczona zapyta niem
— Znasz podobne nazwisko?
— Tak... Nie... — widział, że czerwieni się, chyba