Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wolałbym, natychmiast...
Głos nieznajomego bruneta brzmiał uprzejmie, jednak stanowczo. Przy tym, skinął głową, jakby wskazując, żeby odeszła od stołu, przy którym gra no, gdyż w obecności obcych nie powinna toczyć się ich rozmowa.
Tamara wzruszyła ramionami, schowała banknot do woreczka i podążyła w głąb sali. W ślad za nią, oczywiście, Marlicz, oraz brunet, wciąż, na po zór kłaniający się i ugrzeczniony.
A gdy się znaleźli w rogu przy wielkiej palmie, przy której nie było nikogo i nikt nie mógł ich pod słuchać, przystanęła i zapytała:
— Czym mogę służyć?
— Oczywiście, poznaje mnie pani baronowa?
— Naturalnie, monsieur Bemer...
— Tak jest... — tu wzrok bruneta pobiegł w kie runku Marlicza. — Czy przy panu?
— Mój mąż, hrabia Marlicz! — przedstawiła go Tamara — Nie mam przed nim tajemnic.
— Ach tak! — ucieszył się brunet. — Szczerze winszuję, pani baronowej, przepraszam, chciałem po wiedzieć, pani hrabinie. Nie wiedziałem że pani wysz ła zamąż... Chociaż, przecież wtedy... Tylko, że wyda wało mi się, że pani narzeczony nazywał się Kuz... Koz... — począł sobie łamać język nad trudnym do wymówienia dla francuza nazwiskiem.
— Kuzunow! — pomogła mu... — Ale, cóż to ma do rzeczy. Miałam wyjść za Kuzunowa zamąż, a wy szłam za obecnego hrabiego Marlica. Mój mąż — ma rozległe dobra w Polsce.
— Tak... tak — znów kłaniał się — bardzo mi przyjemnie... A ja jestem Gaston Bemer, właściciel podobno największego sklepu w Nizzy.