Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

— Będzie nam pani mogła ją dostarczyć? zdziwienie zarysowało się na twarzy Francuza.
— Jestem przekonana, tylko...
— My się nie cofniemy!
— Ile panowie zapłacą?
— Pół miliona, jak wtedy zostało pomiędzy na mi ułożone. Właściwie czterysta siedemdziesiąt tysię cy po potrąceniu zadatku.
— Doskonale!
Widocznie jednak, to o czym wspomniała Tama ra, wydawało się jubilerowi tak mało prawdopodobnem, że począł dalej zapytywać:
— Czy nie łudzi się pani hrabina? — Przecież i przedtem wyznaczała nam pani różne terminy, a później okazywało się, że doręczenie tej rzeczy jest niemożliwe. Naprawdę, nie możemy czekać dłużej. Ja, może osobiście... ale mam wspólników. Niecierpli wią się, nie chciałbym pani czynić przykrości... Wo bec tego, prosiłbym o ścisłe wyznaczenie, w jakim to nastąpi okresie czasu?
— Do tygodnia...
— Tydzień? Hm... hm... — Albo sama rzecz, albo zadatek? Bien... Ca va! Tylko naprawdę prosił bym, gdyż inaczej...
— Panie Bemer! — zawołała Tamara raptem innym tonem. — Nie lubię pogróżek! Sama wyznaczam panu termin, nie uciekłam, a przyjechałam do Nizzy i przedstawiam panu mego męża, który jest jednym z zamożniejszych obywateli ziemskich w Polsce. To panu powinno wystarczyć i nie moja wina, że li stu pan nie odebrał. Zresztą, wynajęłam tutaj pry watne mieszkanie przy ulicy Rivoli — wymieniła do kładny adres i zawsze może mnie pan tam odnaleźć.