dowane zamki na lodzie i projekty świetnej dla dziewczyny przyszłości...
Razu pewnego, gdy powracał do domu, zastanowiła go wielka panująca w komnatach cisza. Powiadam, zastanowiła, bo o tej porze zwykle grywała panna Marionka piękne kawałki wraz ze swym maitr’em, imć Hiacentym Lemudrié, na klawicymbale. Muzyk był nauczycielem świetnym, znakomicie wpajał w uczennicę finezję faktów, poza tem młodzianem skromnym, grzecznym i przystojnym, o wdzięku niewinnej dziewczynki.
— Hm! — mruknął z zadowoleniem dziedzic Grappain — pewnie szykują nowy „kawałek“! Stąd posłucham... nie wejdę do pokoju, żeby ich nie krępować! Ho! Ho!... robi postępy moja panna! Ale... czemu tak długo zwlekają? Przytknął ucho do drzwi, jął łowić z wewnątrz dobiegającą mowę... i... nagle zbladł gwałtownie...
Oto co posłyszał:
— Więc nie chcesz mnie pocałować, dudku! — dobiegł go dobrze znajomy kobiecy głos.
— Panno Marion!... — bronił się mężczyzna — co z tego będzie
— Co ma być?
— Żoną moją zostać pani nie chce a każe się całować i przychodzić wieczorami...