ce, on zaś spozierał na otoczenie nieco zgóry, był nieprzystępny, arogancki, dumny. Znęcony ciekawością ujrzenia słynnej kurtyzany, dał się w jej progi sprowadzić Kartezjuszowi.
Pierwsze wrażenie, jak często przy „wielkich zakochaniach“ się wydarza, wypadło jak najfatalniej.
— Zarozumiały dudek! — określiła gościa Marion.
— Hetera, udająca wielką damę! — mruknął „Sin-mar“ i zły na siebie, iż się dał skusić, usiadł w kącie saloniku, oczekując rychło-li, jego towarzysz Kartezjusz, ukończy z Cornelle’m uczoną dysputę, by wspólnie z nim opuścić pałacyk piękności.
Zachowanie markiza podrażniło Marion Delorme. Jednej rzeczy nie znosiła i pojąć nie mogła, tego mianowicie, aby jaki mężczyzna mógł przejść koło niej obojętnie, odrazu nie oszalał dla niej, nie począł obsypywać komplementami. Obojętnością można było uroczą damę zaprowadzić do piekła, jak na pasku. Zbliżyła się więc, uprzejma gospodyni, do samotnego i wszczęła z nim rozmowę. Co mówili, niewiadomo, lecz z początku obojętna konwersacja jęła się tak ożywiać, a oczy pary gorzeć takim blaskiem, iż z podziwem spodzierali na nich obecni, nie rozumiejąc nic ani z zachowania się Marion, ani