z niezwykłego podniecenia zwykle oziębłego „Cinq Mars’a“.
— Wie pan, panie markizie, — mówiła, gdy żegnali się o trzeciej nad ranem — ja urodziłam się piątego marca, pana nazywają „Cinq Mars’em“ (piąty marca)! Nie wiem czemu, lecz odnoszę wrażenie, iż nasze losy dziwnie kojarzą się z sobą!
I on, zapewne, miał to samo wrażenie. Nie omieszkał zresztą fatalizmu losów podkreślić, gdyż poczynając od dnia następnego stał się codziennym i najbardziej wyczekiwanym gościem panny Marion Delorme.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tym razem Marion naprawdę kochała. Kochała, jak nikogo w życiu, teraz poznała dopiero, czem jest istotne uczucie i w jakich formach się ono objawia. Marzyła jakby najdłużej umiłowanego zatrzymać przy sobie, czemby mu się przypodobać, drżała, by go nie utracić. Wszyscy zostali sromotnie z pałacyku przy Place Royale przepędzeni, nie chciała poza „Sin Mars’em“ znać ani widywać nikogo. Co znaczyli obecnie dla niej, ci obojętni ludzie obsypujący ją złotem, cóż znaczyło, wobec miłości, złoto samo? W wielkim żarze afektu przetopiła się na inną istotę,