łem, co począć. Jechać do zamku znaczyło to samo, co dostać się w ich łapy. Zbliżyłem się jeno trochę tylko i wtedy posłyszałem odgłos walki. Broniliście się, a na was napadali hajducy. Może, zapomniawszy o wszystkiem byłbym rzucił się wam na odsiecz, choć niewielebym wam dopomógł i pewnie nie wpuszczonoby mnie do zamku, lub natychmiast zabito, gdybym raptem nie był ujrzał oddziału tego niemieckiego grafa. Udawał się do Czeithy, a skoro tam przybywał, nic złego wam stać się nie mogło.
— Acha, dobrześ zgadł! — burknął Górka.
— Chciałem przyłączyć się do rajtarów, ale ci na to nie pozwolili, a któryś nawet wymierzył na mnie swój muszkiet. Oczekiwałem tedy, pod zamkiem spokojnie, licząc na to, że wy, wojewodzicu nadjedziecie... I znów mnie tknęło złe przeczucie... A nuż ten szwabski graf jest zaufanym hrabiny? Przeciw wam z nią się złączył...
— Tak i było...
— Dalej, biłem się z myślami, co przedsięwziąść... Nagle, niezwykły wypadek zmienił wszystkie moje zamierzenia!
— Niezwykły wypadek?
— Mój koń, przywiązany do drzewa, spłoszył się czegoś, zerwał i począł uciekać. Ja za nim. Bez konia przecie, wszystko byłoby stracone. Pędził, na oślep prosto w las, wreszcie zaplątał się w korzenie i runął do jakiejś jamy. Nic dziwnego, bo bór był tam gęsty a ogier skręcił z drogi prosto między drzewa. Lecę tedy go łapać. Leży w parowie i wierzga, na prawo i lewo, a co wierzgnie, to wybije we mchu dziurę. Z trudem
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Krwawa hrabina.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.
— 100 —