Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Krwawa hrabina.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.
—   107   —

niało ich zwątpienie. Las, otaczający gościniec, to był gęstszy, to rzedł, lecz nigdzie z poza niego nie dawało się widzieć ludzkiej siedziby.
W ten sposób podróżować można było długo, a władania Nadasdych ciągnąć się mogły daleko. Gdzie się kończyły — pozostawało zagadką. Może od sąsiedniego zamku znaczna przestrzeń oddzielała Czeithe, jazda, trwająca całą dobę? Podobne odległości, podówczas, nierzadką były rzeczą na Węgrzech a w opustoszałych miejscowościach i lasach najwyżej spotkać było można bandy rozbójników.
Gnali tak, może godzinę, może i więcej, aż koń znużony ciężarem dwóch jeźdźców jął w swym biegu ustawać.
— Przekleństwo! — zniecierpliwiony zaklął wojewodzic. — Jakoweś fatum nas prześladuje i nie napotkać nam ludzkiej siedziby! Ilona i Maryjka zginą!
Znów, z sercem pełnem rozpaczy, ponaglił konia do biegu. Wtem poczuł, że siedzący z tyłu Jaśko, chwyta go za ramię.
— Słyszycie, wojewodzicu?
— Nic nie słyszę!
— Wyraźnie, muzyka!
— Muzyka? — powtórzył niedowierzająco. — To bór szemrze, lub z pędu szumi ci w głowie.
— Nie, posłyszałem jakoweś tony! Wstrzymajcie, wojewodzicu, konia!
Przystanęli. Górka nadstawił ucha i łowił zdala dobiegające odgłosy. Początkowo, nie pochwycił nic. Szeleścił las, a śród drzew tu i ówdzie odzywały się nocne ptaki. Lecz, raptem, kiedy wiatr zwrócił się w jego stronę, zaleciała go urywana, skoczna melodja.