Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Krwawa hrabina.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.
—   121   —

— Miłościwy książę! — zdala wołał. — Naprzeciw nas postępuje uzbrojony oddział!
— W las! — padła krótka komenda Gabora.
Błyskawicznie skoczyli między drzewa. A manewr został wykonany tak sprawnie, że oddział księcia, składający się z kilkudziesięciu ludzi, znikł śród wielkich dębów, jakby go wcale nie było.
— Przygotować muszkiety! — znów padł krótki rozkaz.
Gabor musiał zachować ostrożność. Nie miał pojęcia ani kto nadciągał, ani z jak licznym przyjdzie do czynienia mu mieć sprawę przeciwnikiem. Obwiódł zadowolonym wzrokiem, przyczajonych za drzewami żołnierzy i mruknął:
— Jeśli wrogowie, tęgą sprawimy im łaźnię!
Wpijał się, obecnie ukryty śród gęstwiny, w tuman kurzu, z poza którego ledwie widać było jeźdźców.
Obok niego Górka, ściskając rękojeść karabeli, również wytężał swój wzrok. Nagle, doznał wrażenia, iż rozpoznaje coś znajomego.
— Rajtarzy! — wykrzyknął.
W rzeczy samej znakomicie teraz można było rozróżnić niemieckich rajtarów, na ich ciężkich, wielkich koniach i hrabiego Hugona von Hermansthala, w hiszpańskim stroju, jadącego na ich czele.
Zapewne, niedawno opuścił Czeithe i spieszył w stronę Pesztu, by dostarczyć cesarzowi zdobyte papiery.
— Książę, widzicie! — szeptał z zaciekłością Górka — ten pierwszy, to graf Hermansthal! Nie zdzierżę! Wyskoczę i załatwię z nim porachunki!
Ale Gabor ruchem ręki nakazał mu spokój.
— Wnet wszyscy z nim załatwimy rozrachunek!