czysku znalazłabym się w turmie, bo patrzeć na to nie mogłam, co się tu działo! Nie wasza to wina... A rycerz i jego pacholik, Jaśko? — tu głos jej nabierał cieplejszego tonu. — Da Bóg, żyją! Żyją i wnet się zjawią, by nas zwolnić, a hrabinę ukarać...
Mimo, że starała się to ostatnie zdanie wypowiadać z wielkiem przekonaniem, sama niezbyt wierzyła w to, co mówi. Za wiele upłynęło czasu, a wybawienie, gdyby było możliwe, jużby nastąpiło.
Siedziały tak biedne dziewczęta, skute, w mroku i o głodzie. Prócz hajduka, który przez okienko zaglądał, lecz, ani posiłków nie przynosił, ani nie odpowiadał na zapytania, nie zjawiał się do nich nikt i nie rozumiały tylko, czemu je jeszcze oszczędzano, czemu nie zrobiono końca. Że koniec ten ma nastąpić rychło, nie wątpiły na chwilę, a gdy przypadkiem jaki szczur, w korytarzu, wiodącym do celi zachrobotał, mniemały, iż to już przybywają oprawcy.
Ale, nie! Szmer milkł, znów panowała niezmącona, straszliwa cisza — i jedno nasuwało się przypuszczenie, że je skazano na długą, powolną, głodową śmierć.
— Tak będzie... — myślała Maryjka, a serce jej ściskała rozpacz i łzy kręciły się w oczach. Och, nie miała ochoty umierać tak młodo.
Wtem, gdy wedle obliczeń dziewczyny, zaczynał się już drugi dzień ich pobytu w lochach, znów zabrzmiały zdala kroki.
Tym razem odmienne, od stąpania hajduka. Pospieszne, niecierpliwe.
— Kat, czy wybawca? — szepnęły niemal jednocześnie z niepokojem.
Ten, co nadchodził, niósł latarnię w ręku, bo do celi
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Krwawa hrabina.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.
— 150 —