Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Krwawa hrabina.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.
—   151   —

przez drzwi jęła się sączyć wąska, żółtawa smuga. Później te drzwi się rozwarły i padł na nie snop światła. W pierwszej chwili, dzięki długiemu pobytowi w ciemnościach, oślepione promieniami latarni, nie poznały tego, który się zjawił.
— Fitzke! Garbus przeklęty! — wtem zawołała Maryjka. — Nasz koniec się zbliża...
Fitzke, on to był w rzeczy samej, podniósł wysoko do góry latarnię i począł oglądać dziewczyny, jak się ogląda zwierzęta.
— Ładne, wcale obie ładne! — mruknął z lubieżnym uśmiechem. — Nie wiadomo od której rozpocząć!
Spojrzały, przerażone. Garbus postawił latarnię na podłodze i teraz powoli zbliżał się ku nim.
— Obie, ładne! — dalej mruczał. — Ale Fitzke, potwór, monstrum, jak go przezywają, nie miał jeszcze dziewicy ze szlachetnego rodu. A ta panienka — zerknął na skuloną w kącie ze strachu Ilonę — pono ze znakomitej familji... Od niej zabawę rozpoczniemy.
Podszedł i wyciągnął ku niej swą wstrętną, obrośniętą włosem, niczem u małpy, rękę.
— Czego chcecie? — krzyknęła.
— Czego chcę? — powtórzył, a jego twarz nabierała coraz więcej zwierzęcego wyrazu. — Ciebie! Twego ciała...
— Co?
— Pragnę nasycić się tobą i twoją urodą. Każda, która w tych lochach się znalazła, przeszła przez moje ręce. To moja dodatkowa nagroda, za trudy, które ponoszę dla hrabiny!. Czyż inaczej, która z was raczyłaby spojrzeć na mnie? Gdy czasem przez żarty, zalecam