Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Krwawa hrabina.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.
—   152   —

się do najszpetniejszej dworki, ta śmieje mi się w nos i ucieka... A tu...
Maryjka zrozumiała, a przerażone oczy Ilony powiedziały jej, że i ona wszystko pojmuje.
— Zbóju! — zawołała, nie mogąc pohamować gniewu. — Mało, że przychodzisz nas zabić, jeszcze pragniesz zbezcześcić?
Garbus zaśmiał się krótkim, urywanym śmiechem.
— Zbeszcześcić, powiadasz? — zaskrzeczał. — Zbeszcześcić? A cóż to za hańba mi ulec, na kilka chwil przed śmiercią? Nikt się nie dowie... I na ciebie przyjdzie kolej, Maryjko... Tak zdaje się, cię zowią... Dwie na raz... Dawno nie przytrafiła mi się taka gratka...
— Przeklęty garbusie! — ryknęła. — Przeklęty! Wolę się zadławić tym łańcuchem, niźli znieść, by twe cuchnące usta zbliżyły się do mojej twarzy!
— Nie jedna tak gadała, a później sama całowała i ściskała! Łudziła się gołąbka, że jeszcze ją ocalę. Nie ocaliłem, gdyż mi nie wolno, ale uczyniłem, co mogłem... Przecie od Fitzkego zależy, jak boleśnie zadać śmierć...
— Łotrze, łotrze...
— Zaczekaj, cudna Maryjko, zaczekaj... Przódy, niechaj nacieszę się Ilonką!
Chciał ją pochwycić za obnażone ramię, lecz cofnęła się gwałtownie.
— Precz!
— Daleko nie uciekniesz! Skutaś łańcuchem.
W rzeczy samej, niemożebna była próba jakiegokolwiek ratunku. Dziewczęta, wprawdzie ręce miary wolne, ale zato, były przykute łańcuchem do muru za nogi, Cofnąć się zaledwie można było o krok, nie dalej.