Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Krwawa hrabina.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.
—   154   —

— Jeszcze nie ocalone! — warknął garbus, który zdołał odzyskać równowagę. — Imć Górka wypadł z któregoś lochu, w którym się ukrywał, aby ratować uciśnione dziewice, lecz wnet z powrotem dostanie się do lochu!
Sięgnął po tkwiący za pasem sztylet, pragnąc rzucić się na wojewodzica, gdy raptem okrzyk przerażenia wydarł mu się z gardła.
— Cóż to?
Korytarz pełen był ludzi, którzy tak cicho nadeszli, że nie posłyszał ich kroków. Widział szlachciców, w bogatych madziarskich ubiorach, za niemi żołnierze trzymających wycelowane w niego muszkiety. A cały korytarz był oświetlony blaskiem płonących pochodni.
— Skąd? Jak się tu dostali!
— Podziemnem przejściem, o któremś ty nawet nie wiedział, przeklęty garbusie! — rzekł Górka i nagłem kopnięciem obalił Fitzka na ziemię.
— Nie! Niechaj ja skończę z tym potworem! — krzyknął nagle jakiś młody szlachcic, wyskakując z poza grupy węgierskich panów.
Był to Sandor Feroczy. Przypadł do garbusa i ciął go przez łeb z taką mocą, że prawie przepołowił mu głowę.
— Niechaj czart bierze jego duszę...
Poczem podbiegł do Ilony, którą Górka wyswabadzał z kajdan i pochwycił ją w objęcia.
— Więc, widzę cię nareszcie, najdroższa siostro! — zawołał radośnie. — A mniemałem, że nie ujrzę cię żywą! Zdążyliśmy w porę cię ocalić! Im to zawdzięczasz — wskazał na panów w bogatych węgierskich strojach — i księciu Gaborowi! A, przedewszystkiem Górce, memu bratu...