Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Krwawa hrabina.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.
—   17   —

może paść podobnie ordynarne przekleństwo. — Ja z dziadem koniec zrobię! Przywiedź go!
Pobiegła przodem.
Zaiste, dziwnie przedstawiała się komnata, w której hrabina zamierzała przyjąć tajemniczego, starego człowieka. Mieściła się w narożnej baszcie, była okrągła i pozbawiona wszelkich sprzętów. Wydawało się, że nikt do niej nigdy nie zagląda, gdyż pajęczyna wiła się po ścianach, a kurz gromadził po kątach. Zazwyczaj stała zamknięta i pod najsurowszą karą zabronione zostało do niej zazierać. Lecz, gdy Elżbieta Nadasdy znalazła się w tej osobliwej izbie, jakiś wyraz złośliwego triumfu zarysował się na jej twarzy.
— A terem tiszen! — powtórzyła.
W sąsiednim, prowadzącym do izby korytarzu, rozległy się kroki. Gniew z twarzy hrabiny znikł, a zastąpił go pozornie łagodny wyraz.
Na progu komnaty pojawił się stary mężczyzna, a wślad za nim garbus.
— Podejdźcie bliżej! — wyrzekła piękna pani uprzejmie. — Cóż was sprowadza?
Stary człowiek postąpił naprzód kilka kroków. Tymczasem Fitzke zbliżył się do jednej z gołych ścian i wsparł się o nią dłonią.
Nieznajomy raptem runął na kolana.
— Oddaj mi jasna hrabino, Ilonę! — zawołał potężnym głosem.
Patrzyła na niego, jak się patrzy na obłąkańca i lekko, niby ze ździwieniem poruszyły się jej ramiona.
— Gadacie nieprzytomnie, człowieku! Jaka Ilona! Śród moich dworek niema takiej dziewczyny!