— Opowiadano mi — powtarzał posłyszaną na Węgrzech legendę[1] — że któryś z Thurzów, bodaj imieniem Franciszek, porwał jakąś białogłowę, chcąc posiąść jej majątek i wtrącił ją do lochów. Nie długo cieszył się z tego czynu i kara nastąpiła wślad za zbrodnią. Thurzo stał się ponury i niespokojny, uciekał od ludzi, lecz i samotność nie dała mu wytchnienia, albowiem gorzki wyrzut dręczył go bezustanku, stawiając mu przed oczy nieszczęśliwą ofiarę. Dnia jednego mnich ukazał się przed zamkiem, żądając widzenia się z panem. Ujrzawszy go, wyrzucał mu zbrodnię i skłaniał do zadośćuczynienia, grożąc okropną karą. Wygnano mnicha, lecz daremnie! Mnich dniem i nocą stał u bram zamkowych, podnosząc głos i powołując Thurza na sąd Boży. Rozgniewany pan wtrącił mnicha do więzienia. Nazajutrz mnich kamienny, wielkości olbrzymiej zastąpił go u wrót zamku. Thurzo kazał go zniszczyć. Próżny trud. Dwadzieścia razy obalony, groźny posąg znów z pod ziemi wyrastał, w coraz ogromniejszych rozmiarach. Trwoga ogarnia umysły, kto żyje ucieka z przeklętego zamku. Przyjaciele, krewni, słudzy nawet oddalają się tłumnie, a pokonany Thurzo postanawia przebłagać niebo, uwalniając ofiarę. Za późno już. Gdy rozwarto więzienie, były w niem tylko zwłoki nieszczęsnej. Oto, jaką ciekawą opowieść posłyszałem...
Skończył. Przez cały czas swego opowiadania bacznie śledził wyraz twarzy Elżbiety. W pewnej chwili, wydało mu się, że zbladła, a jej przybrane w kosztowne pierścienie palce, spoczywające na kolanach, niespokojnie poczęły targać suknię.
- ↑ Autentyczna węgierska legenda.