Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Krwawa hrabina.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.
—   49   —

znacznie. Wszak uczył go swego czasu pewien scholastyk z Krakowa, że jest to jedyny sposób na strzygi i odmieńce.
— Jeśli djablica — myślał — szczeznie! Jeśli kobieta, w którą wcielił się czart, też nie uczyni nic złego!
Ale hrabina nie nikła, tylko wciąż ponawiała swe pieszczoty. Uderzyć ją wreszcie, musiała obojętność kochanka, bo nagle wypuściła go ze swych ramion, odsunęła się i zaśmiała złośliwie:
— Nie wiedziałam, żeście tacy słabi! — wyrzekła. — Czyście równie słabi na polu bitwy, jak w bojach amora!
Poczerwieniał. Ale, w tejże chwili przyszedł mu do głowy koncept, który mógł go wyratować z tej ciężkiej opresji.
— Luba! — wymówił. — Nie miej w twem sercu na mnie gniewu. Sam siebie się wstydzę i swego postępowania. Wszakże, skoro poznasz prawdę, to mi wybaczysz...
— Cóż wam się przydarzyło?
— Gdym, wtedy — łgał — jechał cały dzień śród wichru i słoty, przeziębić się musiałem i teraz trzęsie mną frybra — szczęknął kilka razy zębami. — A głowę mam rozpaloną, niby kat ją ścisnął w gorące kleszcze...
— Aj, biedny golumbum, gołąbku! — zawołała ze współczuciem, już nie urażona w swej miłości własnej. — Taka cię djęła niemoc? Czemuś wcześniej tego nie wyznał?
— Wstyd mi było!
— Wstyd? Czegóż się wstydzić! Obyś tylko poważnie nie zachorzał — dotknęła ręką jego czoła. — Choć głowę masz chłodną!