Raptem zaroiło się na zamkowem podwórzu. Z różnych kątów jęli wychylać się uzbrojeni ludzie i biec w stronę ganku.
Górka poznał, że to nie przelewki. Wyrwał karabelę i obejrzał się za koniem. Lecz konia nie było. Spostrzegł, jak wiedzie go do stajen masztalerz.
— Ludzie! — krzyknął do nadbiegających. — Wasza pani to potwór! Morduje w podziemiach niewinne dziewice!
Wykrzyknik ten nie uczynił na hajdukach żadnego wrażenia.
— Wy, zbóje! — dalej krzyczał, pragnąc ich opamiętać. — Jestem szlachcicem polskim, znakomitego rodu! Jeśli zginę, sroga was spotka kara! Dacie głowę katu, lub każdy z was zawiśnie na wysokiej sośnie!
Ale i ta pogróżka nie pomogła. Hałastra, służąca za straż przyboczną Elżbiecie, była tak dobrze opłacana i składała się z takich zbirów, że w każdej chwili każdego gotowa była posiekać na kawałki, byle padł odpowiedni rozkaz hrabiny, lub Fitzka.
Widział tedy Górka przed sobą zawzięte, rozbestwione mordy — i pojął, że do rozumu im nie przemówi.
Porwał go gniew.
— A, skurczybyki...
Przyskoczył do ściany, by tył sobie zabezpieczyć i jął ciąć pałaszem na prawo i lewo. A że bronią władał znakomicie, wnet kilku najbliższych, nacierających z porozwalanemi łbami, krwawiąc, zwaliło się na ziemię.
— Masz, skurczybyku i ty... i ty...
Hajducy przystanęli w niepewności, zdumieni tym oporem. Lecz, wnet znów rozległ się głos hrabiny:
— Naprzód, tchórze! Zabijcie go, zabijcie!
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Krwawa hrabina.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.
— 72 —