Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ekscelencjo! Tak robili nasi w Hiszpanji... Postarajmy się zbliżyć! Mam młode zęby, może się uda!
Zrozumiał. Jęliśmy, jak te dwa piskorze na piasku, skakać ku sobie i z radością stwierdziłem, iż odległość między nami staje się coraz mniejsza. Wreszcie leżeliśmy bok o bok.
— O tak, dobrze! Alem się spocił! Niech ekscelencja wyciągnie ręce!
Z trudem pochwyciłem w zęby sznury, lecz wnet po paru próbach, przyszło przekonanie, iż długich godzin by trzeba, aby zamierzenie szczęśliwie doprowadzić do skutku. Zresztą, opowiadali koledzy, co się tym sposobem z więzów uwolnili, iż nieraz tak im męczyć się wypadło przez całą noc... a tu czas naglił... Lada chwila, lada sekunda mogli nadejść nasi oprawcy i powlec Fouché...
— Doprawdy, nie sądzę, aby co z pożytecznego, prócz nadłamania zębów, z tych wyszło usiłowań — zimno zauważył — przestań lepiej poruczniku, bo spostrzegą i bardziej cię jeszcze unieruchomią... Gdy pozostaniesz sam, prędzej może przetrzesz sznury o jaki kamień...
Nąpewno! — potwierdziłem, choć ogarniało mnie zwątpienie, nie chciałem jeno odbierać mu ducha
— Więc, jakośmy rzekli! Ja sprawę przeciągnę najdłużej, ty uczyń nadludzki wysiłek... o cesarza chodzi...
Nadludzki wysiłek, o cesarza chodzi!... Zbytecznem było powtarzać!. Lecz, jak, w jaki sposób? Toć nawet żadnego kamienia nie mogłem dojrzeć, co posłużyłby mi za pomoc dla moich zamiarów.
Leżeliśmy chwilę, przytłoczeni myślami, niby płytą grobową. I on czuć musiał, to co i ja — a pocieszał, zachęcał — jeno by zachęcić i pocieszyć.
— Już idą — szepnął!

94