Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

Jednym skokiem znalazłszy się w pokoju, wyciąłem pięścią między oczy łotra Jakóba, aż potoczył się wraz ze swą djabelska sztabą, w stronę kominka. Poczem, pochwyciłem de Fronsac‘a za gardło i obaj padliśmy na podłogę.
Początkowo byłem górą.
Czy to napad mój niespodziany i zgoła mój niespodziany widok, wprawił go w osłupienie, czy to wściekłość podwoiła mą moc — dość, żem zwalił go z nóg i przez chwilę leżałem na nim. Szybko jednak oprzytomniał i rozpoczął rozpaczną, zajadłą walkę.
Zaiste, był to człowiek herkulesowej siły i nawet, gdybym nie był osłabiony długiem skrępowaniem więzami, nie byłbym w stanie mu sprostać. Miażdżył dosłownie moje ręce, ściskał je niby w kleszczach a jednocześnie, rzucając się, wyswobadzał powoli.
Jeszcze chwila... i znów potoczyliśmy się, lecz tym razem ja byłem pod spodem.
Oddychałem ciężko, nie mogąc się poruszyć pod tą bryłą mięsa.
— Jakóbie! Podaj kordelas! — rozkazał.
— Nie mogę, panie! Gdym upadał, przeklęte żelazo skaleczyło mi nogę!
Więc o jednego było mniej! Stary zdrajca otrzymał nagrodę, na jaką zasłużył!
Ze zdwojoną mocą jąłem się szarpać, aby się wyswobodzić z żelaznego uścisku.
— Takiś — zamruczał de Fronsac — i bez noża damy sobie radę...
Wielkie żylaste ręcę jęły się zbliżać do mego gardła. Walczyłem, pragnąc je odchylić. Daremnie! Unieruchomiwszy opór, jedna z nich legła na szyi i poczęła dusić...
Brakło tchu, oczy zachodziły mgłą.

103