Jadąc wprost przed siebie, w okolice Chantilly, ujechać musiałem dość daleko a skręcić na jakąś boczną dróżkę, bo główny trakt zaginął zupełnie a zdala nie widać było zarysów miasta...
Hm... mruknąłem... zagubiłeś się, panie podporuczniku Gasztołdzie, lecz nieszczęścia niema! Francja nie Hiszpanja, nie grozi, z za drzewa, niespodziana kula gerylasa... Wnet zasięgniemy języka, toć nie pustkowie...
Ponagliwszy do szybszego kłusa gniadosza, raźno ruszyłem naprzód.
Przewidywania nie zawiodły. Po paruminutowej ledwie drodze, ujrzałem zdala migające światełko. Był to słaby odblask i pochodził z jakowegoś domku. Kiedym bardziej się zbliżył, rozeznałem iż ów domek jest oberżą, jedną z licznie rozsianych w okolicach Paryża. Stała nieco na uboczu, schowana śród drzew a czerwona latarnia, zawieszona pod szyldem, oświetlała wielkiemi złotemi literami wymalowany napis — „Repos au voyageurs” — odpoczynek podróżnym.
Nie ja jeden snać musiałem skręcić do tej karczmy, gdyż na podwórzu, stała wcale pięknie wyglądająca karoca, tudzież kilka koni — na pierwszy rzut oka, po wojskowych czaprakach, rozróżnić było można, należących do oficerów.
— Ha! Zacna zebrała się kompanja — pomyślałem — tym panom wszystko jedno gdzie pić, byle wino było dobre!
Nie namyślając się długo, zeskoczyłem z gniadosza, przywiązałem go również do płotu i śmiałym krokiem wszedłem do izby.
Buchnęło na mnie ciężkie, oparne powietrze.
Za długim, wysokim szynkwasem gospo-
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.
6