księstwa, niźli przestawać w Blois z Fronsac’iem, jednak i scena małżeńska nie uśmiechała mi się zbytnio. Jąłem się wycofywać:
— Wasza cesarska wysokość, odejdę... Nie chcę inkomodować moją obecnością.
Pochwycił mnie za ramię.
— Nie, zostań!
— Ale...
Gdyśmy się tak certowali, ja w zamiarze ucieczki, on — przytrzymując mnie za rękaw, nagle rozwarły się drzwi i się okazał widok zgoła nieoczekiwany... Doprawdy, skamienieć można było na miejscu, choć i oczy całkiem wypatrzeć z uciechy.
Tak, oczy wypatrzeć, bo przylgnąwszy do niespodziewanego obrazu, same się oderwać nie mogły.
Rozwarły się drzwi...
A w nich, na progu, ujrzeliśmy jej cesarską wysokość, księżnę Borghese, w stroju matki Ewy, lecz nawet bez figowego listka. Spoczywała w ramionach olbrzymiego negra, naszego wczorajszego znajomka, imć Don Juana... Niósł ją, w swych objęciach, niby duch ciemności, porywający z morskich pian wyślizgłą nimfę a ona z miną rozkapryszonego dziecka, posągowa, piękna, różowa i kusząca, spoczywała w tych czarnych ramionach, niedbale swą rączką, otoczywszy jego szyję.
Widok tyle był niespodziany, iżeśmy obaj z księciem wytrzeszczyli oczy i czułem, jak moje z podziwienia, stają się podobne — do jego wyłupiastych i baranich. Pierwszy oprzytomniał książę Kamil.
— Wiem! Wiem teraz — wrzasnął nieludzkim głosem — wiem, z kim mnie zdradzasz! Miał rację cesarz!
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.
116