Oprzytomniałem. Pokój był pełen ludzi, ludzi podnieconych, osłupiałych z przerażenia.
— Czy żyje?
— Żyje, dzięki Bogu, biedna panienka!... Jeno lekko skaleczył ją stary zbój... Już otwiera oczy... W sam czas z pomocą zdążył porucznik! Ale co za łotr! Żeby tak się tak znęcać nad kobietą Dostał za swoje! Nie wiele pociechy mieć będzie z niego gilotyna!
Po chwili, kiedy żandarmi wynieśli nieprzytomnego Jakóba, pochylałem się nad Simoną.
Leżała blada, niby płatek białej róży, a tylko różowa plamka, barwiąca bandaż, świadczyła o straszliwych przeżyciach.
— Więc żyjesz? — wyszeptałem.
Jak motyle zatrzepotały rzęsy i powoli rozwarły się wielkie, chabrowe oczęta.
— Żyję — rzekła powoli, jakby z trudem odzyskując przytomność — i sądzę, na strachu się skończy!
Popatrzyła długo na mnie.
— Lecz skąd pan się znalazł, tak niespodziewanie, poruczniku, aby zdążyć na pomoc?
— Powinnaś się domyślić tego, Simono! — odparłem cichutko.
Dalipan, nie wielem zdążył przespać godzin... Powróciwszy z ulicy de la Vieille Lanterne, ledwiem usnął, gdy rychło jął budzić mnie mój ordynans.
— Panie poruczniku, dzisiaj parada...
Przeciągnąłem się, porwałem z łóżka... Niby sen wydawały się wypadki ubiegłego wieczoru, napad na Simonę, krwawa walka... Chwilę jeszcze