jakem stał i pędem pobiegłem do stajen. Z podziwieniem patrzyli, kręcący się po koszarowem podwórku żołnierze, na porucznika biegnącego w rozpiętym mundurze, z gołą głową i bez pasa. Co tam, gotówem był nawet od Stokowskiego oberwać areszt, wszak gniadosz, to nie był koń, to był druh serdeczny, brat prawie...
Nie kłamał, jucha, Maciek. Gniady, choć nie skaleczony poważnie, utykał i ani myśli było, aby na nim jechać na dzisiejszą paradę.
— Djabli! — zawołałem do stojącego obok wachmistrza — co robić?
— Ano... — odparł — melduję posłusznie, iż trza będzie panu porucznikowi wyszykować innego wierzchowca!
— Macie?
— Jest, to jest... Tylko trochę, bestja, narowisty...
— Narowisty?
— Ma humory, jak ta panna! Czasem lubi chodzić nie przodem a zadem! Melduję posłusznie, niewyjeżdżony, niedawno z remontą przyszedł!
— Pokażcie!
Po chwili klepałem szyję pięknego, karego ogiera. Stał koło żłobu spokojnie i spoglądał łagodnemi, przyjacielskiemi oczami. Nieco zapasiony, czynił wrażenie raczej ospałego konia.
— Et, bajecie, mości wachmistrzu! Jaki on tam narowisty! Zresztą mnie ani dziewczyna kapryśna, ani szkapa narowista nie straszne... Okulbaczyć karego!..
— Rozkaz!
Nie mniej szybko jakem zbiegł — na szczęście niepostrzeżony przez żadną władzę — migiem znalazłem się, z powrotem, w moim pokoju. Maciek tak
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.
158