nałem po koszarowem podwórzu kilka zwrotów, poczem klepnąwszy karego po szyji, przyłączyłem się do Wąsowicza.
Jechaliśmy w milczeniu tę dość długą drogę z Chantilly do Tuilerji. Zły, nie odzywałem się pierwszy a że i on teraz do gawędy się nie kwapił, rozmyślałem o dziwnych moich przygodach, o Paulinie, Blois, o guzach, o zbóju Jakóbie i wczorajszej walce, wreszcie i o tem, iż dziś, dziś za godzin parę znów ujrzę Simonę a wtedy wszystkie wyznania, cisnące się na usta... Na przypomnienie oczekujących miłych chwil, uśmiechnąłem się niechcący.
— Hm — rzekł Wąsowicz — śmiejesz się a nic nie gadasz... Pewnie o amorach wspomnienia? Hej! Niemasz, niemasz kawalera nad dzielnego szwoleżera! — zanucił.
— Wciąż przycinasz — odparłem więcej może żywo, niźli należało — a sam żadnej białogłowie nie przepuścisz! Czegoś się dziś mnie czepił, nie pojmuję..
— Nie sierdź się, kolego! Urazić nie chciałem a do twoich spraw sercowych, czy prywatnych mi zasię... lecz
— Lecz?
Mówił teraz tak serdecznie, ciepło, iż trudno było się nań pogniewać.
— Lecz, widzisz, my tu na obczyźnie więcej niźli towarzysze, my jesteśmy, jak rodzina! I raz jeszcze powtórzę, ty się nie gniewaj... ale bywają amory i amory... Miłostki, wiadomo, szwoleżerska sprawa... Jeno chodzi o to, czy my się bawimy, czy nami się bawią...
Prawił, jakgdyby coś wiedział. Co wiedział i w czyją bił stronę — Simony... księżnej? Wnet nie miałem wątpliwości.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.
162