Przyjdą djabli — ja do szabli
Czapka na bok, poły w pas
Gdy się zbliżą — chlust, dwa krzyże
Były djabły... niema was!
Nagle drgnąłem i obejrzałem się szybko.
Tuż koło mnie jechał jakiś jeździec, niby z pod ziemi wyrosły.
— Tfu! Czart?... kie... licho?...
Lecz on uśmiechnął się przyjaźnie.
— Od dłuższego czasu jadę za waćpanem — oświadczył uprzejmie — lecz był waszmość, taki zamyślony, iż nie dosłyszał nawet stąpania mego wierzchowca! Dobiegła mnie piosenka... prawdopodobnie samemu jechać markotno... zdaje się zdążamy w jedną stronę... może...
— Hm... mruknąłem... droga dla wszystkich.
— Tak, tak, dla wszystkich... rozumiem... Ale po nocy wojażować niezbyt bezpiecznie... Jestem kupcem z Paryża, udaję się w sprawach, związanych z moim handlem... mąka, warzywa... tu do poblizkiego miasteczka... — wymienił jedną z miejscowości, leżących po drodze do Blois.
Przyjrzałem mu się ukradkiem.
Był to tęgi, czterdziostoparoletni mężczyzna, o typowym wyglądzie mieszczucha. Okutany w płaszcz, z nastawionym futrzanym kołnierzem, zkąd wyzierał wielki czerwony nos, wąsy, niczem wiechcie i małe sprytne oczki.
Aczkolwiek handlarz mąką, nie była to ciekawa kompanja, ani zbyt zaszczytne towarzystwo, uśmiechnąłem się ze strachu, jaki mi napędził, odzywając się grzeczniej:
— A... cóż to, mości kupiec, rozboju się boi...
— Różnie bywa — odrzekł — w tych czasach, po drogach nie zawsze bezpiecznie... Razem raźniej...