Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

— To jedźmy razem!
— Doskonale! Odrazu sprawił waćpan na mnie wrażenie bardzo statecznego człowieka, choć młody... A broń pan ma...
— Na wszelki wypadek pukawka się znajdzie! — klepnąłem po olstrach, gdzie miałem ukryte pistolety.
— To... bardzo dobrze! — uśmiech zadowolenia rozlał się po jego twarzy.
Teraz rad byłem, iż mam towarzysza. Doprawdy bawił mnie ten grubas, ze swym strachem i zabezpieczaniem się przed możliwą zbójecką napaścią. Aczkolwiek wówczas, mimo sprężystej policji cesarza, drogi roiły się od wszelakich łazuchów a brygantów, żadnego niebezpieczeństwa nie przewidywałem. Chciałem jednak pobawić się jego lękiem.
— Musi pan kupiec wieźć solidną sumkę pieniędzy, że się tak niepokoi? Hę?
— Tak... to jest chciałem powiedzieć... nie... jął bełkotać, spojrzawszy nieufnie — ktoby tam pieniądze przy sobie woził!... Jestem Dubois... Ernest Dubois z ulicy Saint Martin, koło Hall... może waszmość słyszał...
— Któżby nie słyszał o tak znakomitej firmie — odrzekłem, z ukłonem, poważnie.
— Choć i nie znakomita... ale bardzo solidna. — U mnie solidność grunt... A czy i waćpan też jest kupcem?...
— Cóś wedle tego...
Monsieur Dubois przyjrzał mi się uważnie.
— Hm... możliwe... ma pan cudzoziemski akcent... Czy własny interes?
— Nie — parsknąłem śmiechem — takem się jeszcze nie dorobił. Zatrudnionym, u jednego kupca zbożem... w tych sprawach — jadę w te okolice...

56