Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

Ten szereg antenatów przypomniał mi nasz skromny dworek nad Pilicą, gdzie na ścianach widniały też wizerunki w kontuszach i z podgolonemi czuprynami... Przypomniał mi i moich staruszków, którzy... podczas, gdy ja...
— Proszę wielmożnego pana... — wyrwał mnie głos z zadumy.
Stary kręcił się przy stole, ustawiając nań butelki i półmiski.
— Wydostałem, co mogłem — tłomaczył — z jedzeniem u nas mizernie... mnie nie wiele potrzeba... ale zawszeć to i owo się znalazło... i wino wyciągnąłem z piwnicy...
Czułem zdawna wilczy apetyt i do jadła nie trzeba było mnie prosić. To też, nasyciwszy pierwszy głód a łyknąwszy parę kielichów przedniego burgunda, poczułem prawdziwą błogość w żołądku i wcale przyjaźnie, pochwaliłem:
— Pięknie, bardzo pięknie się sprawiacie, mości ochmistrzu... Jadło wyśmienite a wino, jakem od lat nie pijał...
— Mamy jeszcze zapasik z dawnych czasów — odrzekł z uśmiechem — niech pan wielmożny się nie krępuje... Mam jeszcze butelkę...
Stanowczo zameczek w Blois i sługa Canouville’a, poczynały mi coraz więcej przypadać do serca.
— Hm... piwniczka, widzę, przednia... Zaraz znać, iż wasz pan pochodzi ze starego rodu?
— Nasz pan... ze starego rodu? — powtórzył, ze zdziwieniem.
— Czego się dziwicie? A te portrety... — wskazałem na długi szereg antenatów.
— Te portrety — odparł, nie patrząc na mnie — nie mają z naszym dziedzicem nic wspólnego!
— Jakto?

62