— Więc dobrze...
Przeszedł się parę razy po pokoju i przystanął przedemną.
— Przódy jednak temu waszmości winienem, wyjaśnienie... Jestem margrabia Artur de Fronsac, wedle wszystkich praw uczciwych ludzkich... właściciel zamku w Blois... No, bo dekretów uzurpatora, Bonapartego, żaden rzetelny człowiek w Europie nie uznaje...
— Hm... — mruknąłem, pragnąc się przekonać dokąd on zmierza, choć nieprzystojne odezwanie się jego o ukochanym cesarzu, podrażniło mnie wielce.
— Tak — powtórzył — dziedzic zamku, wyzuty z ojcowizny przez łajdacką rewolucję. Ojciec zmarł w Anglji, ja odziedziczywszy po nim prawa... i postanowiłem ojcowiznę z powrotem wziąść w posiadanie... Podobno jakiś Canouville począł się tu panoszyć... mam nadzieję, tego mizernego jegomościa, nigdy już te mury nie ujrzą z powrotem...
— Niewątpliwie! — przytwierdził stary Jakób.
Przyglądałem się margrabiemu coraz uważniej, nabierając pewności, iż z szaleńcem mi wypadło mieć dp czynienia. Gdy tak gadał, oczy świeciły mu dziko a po twarzy przebiegały kurcze, że przestraszyć ich mógł się najodważniejszy. Gadał przy tem całkiem od rzeczy. Zwał wszechpotężnego mocarza uzurpatorem, sam chciał odbierać swe dobra, lekceważył dekrety cesarskie?.. W Angli, tej jaskini spiskowców, możeby mu uszło na sucho, lecz tu!.. Rozumiałem, iż na widok rodzinnych, utraconych dóbr, musiało mu się pomięszać z żalu i gniewu w głowie i czułem litość nawet dla niego, bom nigdy zbytnio nie sympatyzował z wybrykami rewolucji francuskiej, żałując jej ofiar...
Jąłem tedy łagodnie tłomaczyć:
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.
79