wn ątrz był mój niedawny znajomek, rzekomy kupiec, imć Dubois... W ślad za nim, ukazała się druga twarz która — acz widziana przelotnie — mocno wyryła się w mej pamięci... Drugim, z tajemniczych intruzów... był minister Fouché! Fouché, we własnej osobie!
To, co dalej się stało, stało się tak szybko, iż ledwie miałem czas myśli zebrać, lub coś postanowić.
Kiedy Dubois znalazł się w pokoju, nagle, niby cień, mignęła czarna płachta i osunął się on, nie czyniąc najmniejszego hałasu, na podłogę...
Teraz z kolei, Fouché wstępował na parapet okna.
— Podaj rękę... — mówił.
Sam nie wiem, kiedy wyrwał mi się okrzyk:
— Ekscelencjo!... Zasadzka!
W tejże chwili, otrzymałem potężny cios, zawirowała komnata, zawirowały rzeźbione kolumny, podtrzymujące łoże, zdało mi się, iż jakiś świder rozdziera mój mózg i zanim zdążyłem powtórzyć ostrzeżenie, straciłem przytomność.
Leżałem na miękkiej glinie, pod wpływem dojmującego chłodu i wilgoci, powoli odzyskując przytomność.
Z trudem poruszyłem członkami, a gdym chciał ręce wyprostować, ażem syknął z bólu, tyle głęboko wpiły się w nie, krępujące je sznury.
Nie obeszli się ze mną zbyt łaskawie moi prześladowcy, bo się poczułem tak zmaltretowany, jakgdyby po mnie przejechał szwadron kawa-