Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

lerji i to kawalerji w pełnym pędzie, pospieszającej do ataku.
Skądciś, z góry, sączyło się mdłe światło. W półmroku rozeznać mogłem, iż rzucono mnie do sporego lochu, służącego ongi, zapewne, na skład beczek, o czem świadczyła woń zbutwiałego, nadgniłego drzewa. Tu i owdzie majaczyły niejasne kontury przedmiotów a ciszę przerywała miarowem chlupaniem, kapiąca z mokrego sklepienia woda.
— Oj... — dobiegło mnie słabe westchnienie.
Spojrzałem uważnie. Westchnienie biegło z jakowejś w głębi loszku bezkształtnej masy, którąm w pierwszej chwili, pod wpływem ciemności, za kupę rupieci przyjmował.
— Oj... oj... — powtórzył się jęk.
— Kto tam? — zapytałem cicho.
— Ja! — padła dość nieokreślona odpowiedź — a waćpan?
— Też, ja!
Rupiecie poruszyły się raźniej, snać usiłując przyjąć do konwersacji więcej stosowną pozycję, nie poszło im jednak to składnie, bo miast twarzy ludzkiej, ujrzałem niewyraźny abrys głowy i posłyszałem głos:
— Tęgo związali mnie łajdaki! Oj... oj... ani się ruszyć... Lecz domyślam się, kim jesteś, młody przyjacielu...
— I ja się domyślam — odparłem — i doprawdy mi markotno, że w tak smutnej okoliczności poznaję, waszą ekscelencję! Sumituję się gorąco, iż z należytym respektem nie stoję na baczność!
— Co tam, na baczność, młody przyjacielu... Oj... te sznury... Grunt, niech się na bok wykręcę...
I znów począł zawzięcie się szarpać.

85