ciami, z siłą rozpaczy, krwawiąc ręce, uchylał deski. Niestety — nic tam nie znalazł. Odrzucił dywan, zaścielający sypialnię — daremnie. A jednak czuł, że to — musi być. Więc była jedyna możliwość: samo posłanie! Zbliżył się do łoża i uniósł umierającą. Zaledwie czuł ciężar wynędzniałego ciała, gdy przenosił na sofę. A potem z minuty na minutę wzrastającym podnieceniem, przewracał i grzebał w kołdrach, pościeli. Wszystko napróżno. W końcu szarpnął materac, rozdarł i we włosie zagłębił dłonie. Poczuł jakiś gąbkowaty przedmiot; wyrwał go szybko, a jeden rzut oka wystarczył, by upewnić, że był to objekt szukany.
Wypadł z komnaty, rzucił księciu dwa słowa i pędził do siebie równie gorączkowo, jak przybył. W domu uczynił, jak w „Enchiridionie“ przepisanem stało: spalił bestję szatańską nad płomieniem ze smoły i siarki. Dopiero, gdy rozwarł okno, a smrodliwy dym wypełzł na ulicę — odwładnęło nim znużenie. W ubraniu rzucił się na łóżko i zapadł w długi, kamienny sen.
Nazajutrz, w pałacu księcia T., którego wdzięczność nie miała granic, dowiedział się Eliphas Levi, że kryzys minął, że księżna Mildred czuje się lepiej i jest na drodze całkowitego wyzdrowienia.
W dobę później Eliphas Levi otrzymał równie ciekawą wiadomość.
Cały Londyn był zelektryzowany nagłym, a niewytłomaczonym zgonem divy baletowej, pięknej włoszki Marji Bertin, byłej przyjaciółki księcia.
W tym samym czasie i o tej samej godzinie zmarła w niemniej zagadkowych okolicznościach, stara panna M., blizka kuzynka księżnej Mildred.
Tyle wyczytałem w ciekawych pamiętnikach maga...