zwykłą urodę artystki... Marja Wisnowska! Toć za tą kobietą szalały tłumy, młodzież godzinami wystawała przed teatrem by zdala, choć na chwilę ujrzeć swoje bożyszcze a kochało się w niej całe miasto, poczynając od piętnastoletniego smyka a kończąc na zgrzybiałym starcu.
Rozległ się dzwonek zwiastujący początek ostatniego aktu.
— Zaraz się zaczyna! oświadczył Jelec, teraz dobrze uważaj Sasza i podziwiaj polską Sarę Bernhardt! Później nam powiesz czy zachwyty były przesadzone! Wszak zobaczysz ją pierwszy raz!
— Istotnie po raz pierwszy! — potwierdził Bartenjew, jakoś się dotąd nie składało! Znam Wisnowską jedynie z fotografji w pismach...
Zajaśniała oświetlona scena, oficerowie zamilkli.
Bartenjew wielce zainteresowany pochwałami przyjaciół, z zajęciem jął śledzić akcję, z trudem łowiąc sens poszczególnych zdań, po polsku bowiem rozumiał dość słabo, Wisnowskiej jednak jeszcze na scenie nie było. Nagle drgnął, lecz nie on jeden... Jakby tok elektryczny przebiegł po sali, rozległ się cichutki szmer, poczem setki widzów zamarło w natężonem oczekiwaniu.
Ukazała się Lena...
Jest biedna, zrozpaczona, sama nie wie co począć, ani do kogo się udać po radę. Za chwilę
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Marja Wisnowska. W więzach tragicznej miłości.djvu/18
Ta strona została skorygowana.