miłosne, innych, będąc im winien znaczniejsze sumki, unikał, jak ognia.
Co robić? W fantazji własnej szukać natchnienia? Lecz ta fantazja rysowała mu tylko banalne obrazki.
Zerknął na zegarek. Dochodziła czwarta. Krzesz postanowił uczynić to, co go już nieraz ratowało z tarapatów. Wyjdzie i pocznie się błąkać po ulicach miasta. Wszak tyle pięknych dziewcząt jest w Warszawie. A nuż pochwyci ciekawy profil, delikatny owal twarzy, oryginalne spojrzenie? Ileż razy mu się to udawało i ileż ładnych panienek, same nie wiedząc o tem, służyły, jako muzy jego natchnieniu.
Szybko wybiegł z mieszkania, kierując się w stronę ruchliwych dzielnic stolicy.
Lecz, jeżeli kogoś poczyna prześladować pech, to prześladuje go do końca. Napotykał piękności niemało, lecz żadna z nich nie odpowiadała ideałowi, który tkwił w głowie malarza. Jedne nie posiadały „polskiego typu“, inne nazbyt były umalowane a jeszcze inne cechowała wyzywająca uroda.
Krzesz zapuścił się z śródmieścia i w dalsze uliczki, ale i tam nie zaznał powodzenia. Zapadł już mrok, wokół zapłonęły latarnie, a malarz zmęczony i spocony, mimo jesiennego chłodu, już zamierzał powrócić do domu, gdy wtem, stanął, jak wryty.
— Ona! — szepnął.
Przed jasno oświetloną wystawą, któregoś ze sklepów na bocznej uliczce, stała młoda i przystojna osóbka. Lat mogła mieć ze dwadzieścia, była bezsprzecznie ładna, a w jej twarzyczce rysował się właśnie ten wyraz, o który tak chodziło Krzeszowi.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.
95