Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

szy powoli, opuszczoną przedtem na piersi głowę, patrzyła na Krzesza, jak się patrzy na szaleńca.
— Pamiętny wieczór? Pałacyk Orzelskich? Hrabina? — jęła powtarzać — Ja zaczepiłam pana?... Jakieś nieporozumienie, panie Krzesz.
— Zapewniam...
— Również pana zapewniam — przerwała szybko — że pan się omylił, lub uległ halucynacji! Nie mam zwyczaju błąkać się po nocach w okolicach Warszawy, ani też nieznajomych nie zaczepiam... Orzelscy? O Orzelskich nie słyszałam... i nie ich się tyczą moje pełne goryczy słowa...
— Ależ pani! — upierał się malarz. — Toć najdokładniej... Przytoczę jej wykrzyknik: Bądź przeklęta, djablico!...
Wzruszyła ramionami, poczem jęła tłomaczyć uśmiechając się lekko:
— Źli ludzie są szatanami, lecz wśród moich znajomych niema djablicy. Twierdzi pan, że najdokładniej mnie poznał? Jakżeż pan mógł mnie poznać, skoro sam nadmienia, że tamta nieznajoma miała twarz zasłoniętą welonem? Głos? Bywają głosy podobne... Że się przestraszyłam, kiedy go spostrzegłam? Istotnie... Tyle krzywdy doznaliśmy od ludzi, że lękam się panicznie zetknięcia z niemi. Gdybym to ja była ową tajemniczą kobietą, a nie chciała się do tego przyznać, napewno nie przyjęłabym pana. Tymczasem znalazł się pan w naszem mieszkanku...
Ostatnie zdanie najbardziej uderzyło Krzesza. W rzeczy samej, może się pomylił i ulegając pierwszemu popędowi, jak mu się często zdarzało, wmawiał jeno w siwowłosą panią przygody, w których

105