Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Zrozumiał.
— Nie pani! Proszę zdjąć kapelusik, to wystarczy... Będę rysował tylko jej główkę...
Spełniła prośbę malarza i zajęła wskazane miejsce, a on, wściekły na siebie, pochwycił blok i począł szkicować. Wielką nieostrożnością z jego strony było, pozostawiać obraz nieosłoniętym. Lecz zapomniał, że Marta ma nadejść. Zresztą — postarał się usprawiedliwić przed samym sobą — panienka jest nadto skromna, a jej uwagi nieco niedelikatne. Wszak sztuka usprawiedliwia wiele!
Prędko, pochłonięty pracą, zapomniał o poprzedniej scenie. Pod jego ołówkiem wyrastały wdzięczne kontury główki Marty. Ładna, bo ładna — myślał — ale czemuż na jej twarzyczce osiadł ten cień smutku? A dokoła ust ten dziwnie zawzięty grymas? Zapewne choć bardzo jeszcze jest młoda, przez niejedno przeszła w swem życiu i to życie nie oszczędziło jej cierni. Tu przyszły mu na pamięć i biedne urządzenie mieszkania i słowa opekunki Marty.
Krzesz ukończył jeden szkic, później drugi, a gdy miał trzeci napocząć — poczuł znużenie. Zerknął na leżący na stole zegarek i stwierdził, że panna pozuje przeszło godzinę. Siedziała nieruchomo w milczeniu, pragnąc, widocznie, swój obowiązek jaknajlepiej wypełnić do końca. Był to, zaiste, wielki dowód siły woli, by tyle czasu przepędzić nieruchomo, nie prosząc o najmniejszą przerwę.
— Odpoczniemy! — oświadczył.
— Dobrze! — odparła i powstała z miejsca.
— Znużona pani?

110