przywiodła do pracowni malarza. Dziś należało zacieśnić ostatecznie sieć zarzuconą oddawna.
— To może zaczniemy malować! — rzekł malarz, nieco stropiony, wskazując na portret.
Ale hrabina wykonała przeczący ruch głową.
— Mam dziś do ciebie sprawę ważniejszą, niźli malowanie portretu...
Przystanął zdziwiony.
— Czy przypominasz sobie — mówiła dalej — jak parę dni temu wspominałam, iż pragnę rozmówić się z tobą poważnie?... Czy zdobyłbyś się dla mnie na poświęcenie?
— Każde! — wykrzyknął gorąco.
— Nie rozmyśliłeś się?
— Jakżeż możesz powątpiewać, Tamaro! — znów usiłował przysunąć się bliżej i objąć ją, lecz ona powtórnie uchyliła się od pieszczoty.
— Pocałunki — oświadczyła powoli — są tylko zdawkowym dowodem miłości... Ja zaś chcę się przekonać, czy ty mnie kochasz naprawdę...
— Nad wszystko na świecie! — zawołał i sam uwierzył w szczerość swoich słów.
— Nie udajesz?
— Przenigdy.
— Pragnąłbyś się ze mną złączyć na długo?
— Ależ to szczyt moich marzeń, Tamaro!
Piękna pani uczyniła pauzę, niby silnie zastanawijąc się nad czemś. Wreszcie po chwili milczenia, wyrzekła:
— Znasz moje dotychczasowe życie! Jedna to męczarnia! Ciągłe pielęgnowanie chorego, znoszenie jego kaprysów, wybuchów wściekłości... Bo niech ci
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.
116