Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

Przebiegł szybko przez trawnik i kierując się w tę stronę, skąd rozlegały się niedawno wołania, przypadł do jednego z parterowych okien.
Parę sekund nerwowych poszukiwań i Krzesz uśmiechnął się radośnie.
Odnalazł szparę w okiennicy i ciekawie przywarł do niej okiem.
Obraz, jaki ujrzał, istotnie był dziwny i nie zawiodły go oczekiwania, że w pozornie opuszczonej willi, znajdują się mieszkańcy.
— Nadzwyczajne! — syknął.
Pośrodku wielkiego, a bogato urządzonego pokoju, który ledwie oświetlała, osłonięta ciężkim abażurem lampa, siedział w głębokim fotelu jakiś mężczyzna, zdaje się starszy człowiek, na którego twarzy zastygł wyraz przerażenia. Choć pozanim nie widać było nikogo w pokoju, wyciągał on przed siebie ręce, niby broniąc się przed mającym nań spaść ciosem, a z jego piersi wydobywały się raz po raz pełne zgrozy okrzyki:
— Nie!... nie... Nie pastwcie się nademną,,, Zrobię, co każesz... Ja nie chcę umierać...
Krzesz nie wahał się chwili.
— Otworzyć! — ryknął, wyrżnąwszy z całej siły pięścią w okiennicę.
Nie posłyszał na swe wezwanie żadnej odpowiedzi. Również, przywarłszy ponownie do szpary, ze zdumieniem stwierdził, iż mimo jego głośnego uderzenia w deskę, nikt do pokoju nie wchodzi i nieznajomy tam nadal znajduje się sam. Ten tylko, jakby pojmując, że przybywa mu niespodziewana pomoc, jeszcze głośniej zawołał:

7