Aczkolwiek Zosieńka Orzelska coraz przyjaźniejsze rzucała spojrzenia na młodego doktora, Bob Szarecki chodził od szeregu dni zgnębiony. Może właśnie dlatego. Gdyby panienka była inna, więcej życiowo wyrobiona, lub traktowała go nieprzychylnie, mniejsze dręczyłyby go wyrzuty.
Ale był to przecież dzieciak, który wierzył wszystkiemu i wszystkim! Tamarę poczytywała za oddaną opiekunkę ojca — a jego wymuszone, płytkie słówka brała za dobrą monetę... Jakżeż garnęła się do nich, morderców, w rzeczy samej, jej ojca!
Morderców ojca! Ileż razy powtarzał sobie w duchu Bob ten wykrzyknik i czuł, jak zimny dreszcz wstrętu biegnie mu wzdłuż ciała. Chwytał wówczas za butelkę koniaku i pił, pił do utraty pamięci, do zupełnego oszołomienia.
Swemi proszkami odebrał Orzelskiemu wolę, a sam za grosz nie miał tej woli. Rozumiał, że prostą drogą dąży do zbrodni, a siły nie posiadał zatrzymać się nad brzegiem przepaści.