Chwilami marzył, aby wyrwać się z pod wpływu Orzelskiej, lecz były to tylko czcze marzenia. Chwilami nienawidził z duszy całej przewrotną kobietę, dziwną intuicją odgadując jej przewrotność, ale przebłyski buntu gasły jeszcze szybciej, niż powstawały. Sam rozumiał swą bezsilność i to go bodaj dręczyło najwięcej. Przypomniał sobie wówczas jakąś nowelę, przeczytaną o egipskiej królowej Kleopatrze. Pastwiła się ona w wyrafinowany sposób nad jakimś związanym jeńcem, który wreszcie jął ją obrzucać potokiem wymysłów. „Ach, gdybym był wolny — zawołał — pokazałbym ci, co potrafię, dziewko!“ A wtedy ona podeszła doń i sama przecięła więzy, trzymanym w ręku sztyletem. Jesteś wolny! — rzekła. — A tu masz nóż! Jeśli śmiesz, to uderz we mnie!“ — Porwał się na nogi, drżąc z wściekłości, a ona stała przed nim uśmiechnięta i na pół naga. „Uderz“! — powtórzyła. Zbladł, a sztylet wypadł mu z dłoni. „Nie mogę — wyszeptał — tyś zbyt piękna... i ja kocham ciebie!“
Ileż razy tę przeczytaną opowieść przypominał sobie Bob. Czyż Tamara nie igrała z nim, niby kot z myszą? Czyż nie zgubiłaby go, w razie najlżejszego oporu? Toć, gdy raz w porywie obrzydzenia oświadczył, że ma wszystkiego dość i o jej postępowaniu z mężem władzom doniesie, czyż nie odparła ozięble:
— Drogi Bobie! Nie wiadomo, komu uwierzą, bo przeciw mnie niema dowodów! Ale zapewniam cię, że oświadczę najspokojniej, iż to ty dawałeś po za moimi plecami trujące proszki choremu, licząc na to, iż kiedy umrze Orzelski, zostanę twoją żoną!
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.
128