On, tymczasem, nie mogąc się już cofnąć a pogardzając samym sobą w duchu, wpadał coraz lepiej w odpowiedni ton.
— Znamy się zaledwie od kilku dni! — mówił pozornie gorąco. — Lecz pani jest naprawdę wyjątkiem... Taka inna.. Śliczna.. Dobra.. Najdroższe maleństwo! Niepotrafiłbym już żyć bez pani, bo — nie wiedział, co dalej skłamać — I gdyby pani się zgodziła zostać moją żoną...
Urwał i wpił się zwrokiem w swą ofiarę, oczekując odpowiedzi.
Zosieńka siedziała widocznie zmieszana i onieśmielona a jej oczy były uporczywie utkwione w różnobarwnych deseniach perskiego dywanu, zaściełającego podłogę salonu.
— Nic pani mi nie odpowie? — zawołał widząc że milczy.
Nagle podniosła nań wielkie, niebieskie niby lazur morza oczęta, bardzo poczciwe i bardzo naiwne a po jej zaczerwienionej twarzyczce przebiegł wyraz ni to radości, ni to powątpienia.
— Pan... mnie... kocha, Bobie?...
— Jak śmiesz na chwilę wątpić nawet. Zosieńko! — zaprotestował żywo, przechodząc na poufały ton — Uwielbiam cię nad życie!...
— Naprawdę?
— Przysięgam!
Kilka sekund pauzy — poczem szept z ust panienki wybiegł cichy szept.
— Bo... i.. ja.. Bobie..
Zrozumiał.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.
132