— Nazwiska mego nie mam zamiaru ukrywać! — rzekł, powstając z miejsca i otrzepując z pyłu ubranie — Roman Krzesz jestem, artysta malarz... który stale gotów pójść choćby do piekła, gdy komu krzywda się dzieje! Widziałem najwyraźniej przez szparę w okiennicy, jak jakiś starszy pan w tym domu błagał o ratunek, prosząc aby go nie zabijano...
Złe błyski znikły, a piękna pani roześmiała się na głos. Krzesz mimowoli gapił się z podziwem na jej matową twarz o klasycznych rysach, obramowaną puklami kruczych włosów. Wielkie czarne oczy, rzekłbyś, hypnotyzowały go, a wzroku nie mógł oderwać od rzędu olśniewająco białych ząbków, połyskujących wśród karminowych warg.
— Zabijano?... — powtórzyła ze śmiechem — No... no... na sztraszliwą tragedję pan trafił... Choć właściwie śmiać się nie powinnam, bo jest to w rzeczy samej tragedja... Ten mężczyzna, którego pan spostrzegł jest moim mężem i cierpi, niestety, od dłuższego czasu na obłęd... Chwilami miewa ataki manji prześladowczej, a wówczes woła, by go nie zabijano. Czy to wyjaśnienie wystarcza panu, panie Krzesz? Czy też pan mi jeszcze nie wierzy?
Malarz już był mimowolnie pod urokiem pięknej kobiety.
— Nie ufaj bykowi z przodu, koniowi z tyłu, a kobiecie ze wszystkich stron! — odparł sentecjonalnie, choć trawiły go jeszcze różne podejrzenia — Skoro tak jest, jak pani mówi...
— Zaraz pana na górę zaprowadzę, żeby się sam przekonał! I ja z kolei się przedstawię... Jestem Orzelska.. Hrabina Orzelska...
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.
10