Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

chowając do zniszczonej torebki pieniądze — Postąpił pan ze mną więcej, niż szlachetnie! Pięćdziesiąt złotych znaczy czasem tyle, co tysiące... Może kiedyś w życiu jeszcze panu się odwdzięczę.
— Panno Marto! Takie głupstwo. Niema o czem mówić.
— A czy ukończył pan chociaż bezemnie obstalunek dla tej firmy?
— Jakoś sobie dałem radę!
W rzeczy samej, dziś z rana odesłał zamówione rysunki, wykończywszy je jako tako. Gdyby nawet Marta zjawiła się wcześniej, napewno, nie rysowałby jej w tym stanie nerwowego napięcia, w jakim się znalazł. To też zupełnie szczerze podkreślił:
— Wszystko w porządku!
— Cieszy mnie to! — błysk radosny przebiegł po jej bladej twarzyczce — I dłużej nie zabieram czasu... Wszak pan wyjeżdża.
Nie zatrzymywał Marty. Mimo jednak tego oświadczenia, nie spieszyła się z odejściem, a wzrok jej, który niby mimowolnie biegł po obrazach i urządzeniu pracowni, znów zawisł na portrecie Orzelskiej, nadal odsłoniętym.
— Niepotrzebnie może wtedy wyrządziłam panu przykrość — rzekła niespodziewanie, wskazując na portret — Tembardziej, że przybył i żywy model... Czy gniewa się pan na mnie za to?
Krzesz skrzywił się niechętnie. Nie miał zamiaru powracać do poprzedniej rozmowy.
— Już zapomniałem! — odparł ogólnikowo.
— Zapomniał pan? — uśmiechnęła się zagadkowo — Hm... Może i lepiej...

170