Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

Malarz, mocno zawstydzony teraz, skiwnąwszy na pożegnanie szaleńcowi głową, podążył do sąsiedniego buduarku, kędy gestem go zaprasza hrabina. Och, czemuż nie odwrócił się w tej chwili i nie zaobserwował wielce ciekawego zjawiska. Mianowicie, wzroku mężczyzny, siedzącego w fotelu. Bo wzrok ten wpijał się z niewymowną nienawiścią w kobietę, a z jakimś niemym wyrzutem w malarza... Wydawało się, że obłąkany chce przemówić, już porusza wargami, a zwierzęcy wprost strach zatrzymuje słowa na ustach.
Lecz tego wszystkiego nie zauważył Krzesz i niby zahypnotyzowany wszedł do buduaru. Wszelkie podejrzenia opuściły go całkowicie, a pociągało jedno... piękna kobieta.
— No cóż? Uspokoił się pan, nareszcie? — rzekła, patrząc nań nieco ironicznym wzrokiem.
— W rzeczy samej, pani hrabino, przykre nieporozumienie.
— No, nic strasznego się nie stało! — uprzejmie mówiła dalej. — Mój mąż jest wpół sparaliżowany i ulega tym okropnym napadom... Łatwo mógł pan posądzić, kiedy wzywał o pomoc, że niebezpieczeństwo mu grozi... Nie pan pierwszy... Bywały już podobne wypadki... O moje życie nie jest do pozazdroszczenia...
Krzesza coś ukłuło w serce.
— Naprawdę, nie wiem, jak przeprosić...
— Wcale się nie gniewam! — odparła. — Chyba wzajemnie nie mamy do siebie żalu!...
Malarz czuł, że po tem oświadczeniu, powinien skłonić się i odejść. Siła jakaś jednak przykuwała

12